Wychowałam się w porządnej, katolickiej rodzinie. Zawsze uważałam się za osobę dobrą, miłą, uprzejmą, bez nałogów, uczącą się dobrze, mającą wysokie ambicje… Moje podejście do wiary i reLigi było zapewne takie same jak w większości polskich rodzin. Uważałam siebie za osobę wierzącą, ale nie mogę powiedzieć, że Bóg odgrywał najważniejszą rolę w moim życiu.
Religia w jakiej się znajdowałam była raczej przymusem, który kontynuowałam ze względu na tradycje i przyzwyczajenia. W kościele nie czułam się zbyt dobrze. Był dla mnie jakby obcy, zbyt poważny, zbyt wyniosły, Biblia zbyt niezrozumiała, abym zaczęła ją czytać samodzielnie. Nie rozumiałam też kazań, które w dużej części nie dotyczyły samego Pisma Świętego. Dorastając zauważałam kolejne rzeczy. Spowiedź stawała się niezrozumiałym sakramentem, ale starałam się brać w niej udział, bo bałam się łamać kościelnych przykazań. Z biegiem czasu jednak przestało to uspokajać moje sumienie. Zaczynałam zadawać sobie pytanie: Dlaczego obca mi osoba ma przyzwolenie na słuchanie moich grzechów i odpuszczanie ich? Przestałam wierzyć we włożone we mnie idee, w śpiewanie wyniosłych pieśni, powtarzanie ciągle tego samego, uczenia się na pamięć modlitw... W tym wszystkim Bóg wydawał mi się jakiś obcy, niedostępny i zbyt poważny. Z jednej strony pragnęłam czegoś innego, z drugiej nie wierzyłam, że coś innego istnieje. Od zawsze miałam wrażenie, jakby w miejscu w którym się znajdowałam nie było prawdziwej wiary, a sami pasterze traktowali swoją rolę w kościele raczej jako zawód, nie powołanie.
Przez szkołę do…
W szkole, do której chodziłam, poznałam chłopaka. Zaczął opowiadać o Bogu, o Jezusie, o Jego śmierci za nas, o jego relacji z Nim i to w taki sposób, jakby sam Go znał. Było to dla mnie coś nowego, coś, co mnie mocno dotknęło. Zaczęłam o tym myśleć. Okazało się, że chłopak dorasta w chrześcijańskiej rodzinie, a jego tata jest Pastorem. Po jakimś czasie zaprosił mnie do swojego kościoła, który mieści się w sumie niedaleko mnie. Poszłam, nie wiedząc kompletnie, czego się spodziewać. Poszłam raczej z ciekawości, żeby zobaczyć jak wygląda ich kościół, a przede wszystkim… dla wspomnianego wcześniej chłopaka. Co zastałam? Na miejscu spotkałam się z wielką sympatią, ciepłym przywitaniem… Było to dla mnie coś niezwykłego. Ludzie, którzy w ogóle mnie nie znali witali się ze mną jak z długoletnią znajomą. W koło mnie znajdowali się sami uśmiechnięci ludzie, z których miłość wręcz tryskała na zewnątrz. Widziałam ich szczerość i prawdziwą radość. Ogromny kontrast do tego, co przez całe życie widziałam.
W tej małej, niepozornej sali, tryskający wiarą ludzie modlili się na głos, własnymi słowami, to było kolejne zaskoczenie. Zawsze wierzyłam w modlitwę własnymi słowami, ale w kościele tradycyjnym tego nie widziałam. Ludzie podnosili ręce do góry i oddawali chwałę Bogu, byli przy tym niesamowicie otwarci i uradowani. Pieśni zachęcały do śpiewania, były radosne, nowoczesne, były takie, jakie zawsze chciałam żeby były! To tak jakby Bóg doskonale wiedział, czego pragnęłam i zrobił mi teraz wielki prezent pokazując, że coś takiego jest i znajduje się całkiem blisko mnie.
Podróż życia
Zostałam zaproszona do podróży po Ewangelii Jana. Chciałam robić to sama, ale chłopak gorliwie zachęcał mnie do czegoś innego. Wiedział, że sama prawdopodobnie ugrzęznę i potrzebuję kogoś, kto mi pomoże.
Nigdy nie miałam prawdziwej relacji z Bogiem choć wiele razy jej naprawdę pragnęłam, a jeżeli już się coś pojawiało, to relacja krótkotrwała, taka „świąteczna” więc tym bardziej się zainteresowałam. Chciałam poznać Boga, jaki On jest naprawdę. Zaczęłam chodzić na cotygodniowe spotkania z Ewangelią Jana. Wtedy jeszcze nie miałam tak naprawdę pojęcia, że te skromne „pogaduchy” na temat zawartości ewangelii wywrócą moje życie do góry głową.
Przez Ewangelię Jana prowadził mnie przewodnik „Odkryj życie”, który pomógł mi zrozumieć, kim tak naprawdę jest chrześcijanin, a co najważniejsze, kim jest Jezus i co dla mnie zrobił. Zaczęłam pojmować Boga nie tylko jako Boga nas wszystkich, ale mojego Boga, mojego Jezusa, który nie umarł tylko za NAS, ale w szczególności za MNIE. Powoli zaczęłam rozumieć także rolę Biblii, która jest fundamentem chrześcijaństwa. Już wtedy wiedziałam, że zbawienia nie przychodzi przez dobre uczynki, ale przez prawdziwe nawrócenie. Zrozumiałam, że do zbawienia konieczne jest przyjęcie Jezusa jako Pana. Decyzję pójścia za Nim podjęłam ostateczne po zakończeniu podróży po Ewangelii Jana.
Start bez wodotrysków
Wiele słyszałam o nawróceniach innych ludzi i o to tym, jak to wszystko przeżywali, jak po straceniu sensu życia zwrócili się do Boga. Jednak po mojej decyzji przyjęcia Jezusa nic szczególnego się nie wydarzyło, nie widziałam żadnej zmiany. Spowodowało to, że nie byłam pewna czy dobrze to zrobiłam, zaczęłam się przez to obwiniać. Już wcześniej borykałam się z niskim poczuciem wartości i brakiem wiary we własne umiejętności. To wszystko jeszcze bardziej mnie przygnębiło. Nie wiedziałam, co zrobiłam źle, nie wierzyłam, że zrobiłam to, co powinnam, pewność zbawienia nie przychodziła. Myślę, że Jezus to widział i wykorzystał to na potem.
Po zakończeniu przewodnika uroczyście otrzymałam własny Nowy Testament i cieszyłam się na kolejny etap, czyli kolejny przewodnik „Odkryj Pokój”. Dzięki tym spotkaniom przeszliśmy przez całą ewangelią i jeszcze dogłębniej zrozumiałam Boga.
W czasie „Odkrywania pokoju” coś się wydarzyło. Po obejrzeniu pewnego programu w telewizji coś we mnie pękło, zrozumiałam, że tak naprawdę nie mam nic do zaoferowania Bogu; nie umiałam na niczym grać, śpiewać, nie miałam daru mówienia czy pisania. Doszło do tego poczucie grzechu, tego jak mało jestem warta i wciąż nie mam pewności zbawienia. Poczułam ogromny smutek i zaczęłam płakać. W między czasie wołałam Jezusa, żeby mi pomógł, żebym w końcu w 100% mogła mu zaufać, aby dał mi całkowitą pewność zbawienia. Parę dni później na kolejnym spotkaniu biblijnym dostałam pytanie: „Klaudia, a jak jest z tobą? Czy gdybyś dziś miała umrzeć, czy wiesz na pewno, że będziesz razem z Nim?” To pytanie rozkleiło mnie totalnie, zaczęłam opowiadać i płakać jeszcze mocniej. Przeczytaliśmy razem fragment 1 Jana 5:13 podstawiając tam moje imię. To było to, czego potrzebowałam od pierwszej decyzji pójścia za Jezusem. Jezus mi przez to powiedział, ze mam pewność zbawienia, że zrobiłam to, co powinnam i jak powinnam! Tu nie potrzeba było wodotrysków, ale prostego zaufania w Jego Słowo!
Skończyliśmy „Odkryj Pokój”, a ja otrzymałam własną Biblię. Mija już ponad pół roku odkąd zaczęłam swoją przygodę z Bogiem i mogę powiedzieć, że nie żałuję ani jednej podjętej decyzji, ani jednego spotkania. Stałam się prawdziwą chrześcijanką w sposób o jakim mówi Biblia! Nie sztuczną, wymyśloną na potrzeby sąsiadów, ale prawdziwą. Wiem to! Moje życie nie zmieniło się co prawda o 180 stopni, bo wciąż się zmienia, ale zmieniło się na tyle, że wiem, do kogo należę. Ciągle przychodzą egzaminy, ale chcę je zdawać ku chwale MOJEGO TATUSIA! Nie jestem idealna, popełniam błędy, zdarza mi się zgrzeszyć, ale teraz wiem do kogo powinnam z tym przychodzić. Nie do pośrednika, który mnie nie zna i nie rozumie, ale do mojego osobistego Zbawiciela, do Jezusa, który wie, jaka jestem i wie, czego potrzebuję (Psalm 139), a werset Ewangelii Jana 1:12 ciągle upewnia mnie w tym, że jestem Jego córką.
Pragnę nadal się kształcić, rozwijać, chcę być coraz bardziej podobna do Jezusa, pragnę odkryć swoje powołanie i to, co Bóg dla mnie przygotował. Klaudia.
***
Dziękujemy Panie za to, jak wytrwale szukasz i zbawiasz ludzi, jak konstruujesz swój skrzętny plan ratunkowy. Dziękujemy również za to, że masz w swoich szeregach dzielnych „Filipów”, chłopaków i dziewczyny ;), którzy czy w szkole, czy w pracy CHCĄ i SĄ dobrym świadectwem, a bez których pewnie nie czytalibyśmy tej historii. Tobie niech będzie chwała! Nam z kolei dodaj mądrości i mocy, żebyśmy z wyczuciem i rozwagą pomagali kolejnym odkryć „Życie, które się nigdy nie kończy”. Amen.